niedziela, 13 czerwca 2021

Brassel, Tomasz Kocowski

 

 
Wrocław jest miastem magicznym, z klimatem, który zdecydowanie mnie urzekł. Z tego też powodu z entuzjazmem przyjęłam w swoje czytelnicze ręce powieść fantasy, której akcja dzieje się właśnie w tym polskim mieście. W pewnym sensie mogłabym przyrównać tę książkę do "Testamentu bibliofila" Arkadiusza Niemirskiego pod względem umiejscowienia akcji w prawdziwym świecie. Tam mieliśmy zagadki związane z zamkiem z podpoznańskiego Kórnika, tu natomiast - historię z dziewiętnastowiecznego Brassel. Historię ciekawą, aczkolwiek niepozbawioną wad.

Jest połowa XIX wieku. Zbuntowani mieszkańcy Brassel, czyli dzisiejszego Wrocławia, walczą o wolnośc i prawa dla siebie, a także o otwarcie Oderthor - miejsca, w którym odbywał się kiedyś handel z tajemniczą rasą Zwergów - krasnoludów mieszkających pod powierzchnią miasta. Przywódcy buntu, Bernard i Bolko, zmuszeni są do wielu wyrzeczeń i heroicznej walki, by doprowadzić do ponownego porozumienia między ludźmi a Zwergami. Czy im się to uda? Czy możliwe będzie przywrócenie miastu jego świetności? [opis z okładki]
 
Dziś Wrocław znamy jako miasto krasnoludków, na które można natknąć się na każdym kroku. Lecz dawniej... Zwergowie, czyli właściwie lud krasnoludów, mieszkali pod powierzchnią miasta. Chciałabym trochę lepiej ich poznać, gdyż mogłoby to stanowić naprawdę ciekawy trzon powieści. Niestety, ostatecznie lud ten został zepchnięty trochę na bok, a na głównym torze obserwowaliśmy zmagania rebelianckie Bernarda i Bolka w rzeczywistości dziewiętnastowiecznego Wrocławia. Ogromna szkoda, liczyłam jednak na lepsze poznanie ludu mi nieznanego, a nie po prostu... ludzi. Muszę przyznać, że wciągnęłam się w czytanie i momentami naprawdę nie mogłam się oderwać, jednak mimo wszystko - nie do końca tego oczekiwałam.

Autor pokusił się o wniknięcie w historyczny Wrocław dość mocno, a jednak podczas czytania nie odczułam klimatu miasta. Miałam poczucie, że równie dobrze akcja książki mogłaby się odbywać w jakimkolwiek innym miejscu na Ziemi. To więc jest kolejną wadą powieści, chociaż nie największą. Jasne, Tomasz Kocowski z pewnością przegrzebał wiele źródeł historycznych, aby dowiedzieć się czegoś o architekturze czy zwyczajach mieszkańców tej części Śląska, jednak czegoś mi zabrakło.

Bohaterowie niestety niezbyt zapadli mi w pamięć. Owszem, na pierwszy plan wysuwają się wspomnieni już Bolko i Bernard, jednak ani mnie oni ziębią, ani grzeją. Nie zżyłam się z bohaterami, nie polubiłam ich, ale też nie zaczęłam czuć w stosunku do nich negatywnych odczuć. Po prostu byli i uczestniczyli w wydarzeniach, w których byłam świadkiem z trzeciej osoby. Również niezwykle żałuję, że nie poznaliśmy lepiej Zwergów. Ten lud miał ogromny potencjał, być może nawet fabuła powieści potoczyłaby się inaczej z ich większym udziałem, ale chyba bardzo chciałabym ją poznać. Panie autorze, może jeszcze jedna powieść z tego uniwersum? 

Powieść zdecydowanie nie jest tym, co obiecuje opis okładki. Zbyt dużo ludzkich spraw, zbyt mało fantastyki, aby nazwać to pełnoprawnym fantasy. A szkoda, bo właśnie tego oczekiwałam! Muszę jednak przyznać, że czas spędzony z książką był całkiem udany. Wciągnęłam się w historię, a obserwowanie wydarzeń sprawiło mi pewną przyjemność. Czy polecam? Ciężko mi powiedzieć. Jeśli kogoś zainteresowała tematyka powieści, a na dodatek nie poszukuje typowej fantastyki - warto spróbować. W innym przypadku można się, niestety, dość mocno rozczarować. No i przyznaję - ja naprawdę liczę na kolejną powieść, gdzie jednak Zwergowie będą grali pierwsze skrzypce.

środa, 24 lutego 2021

Wojna makowa, Rebecca F. Kuang


"Wojna makowa" Rebecca F. Kuang
Fabryka Słów, Lublin 2020
tłumaczenie: G. Komerski
liczba stron: 640

Jak się okazało, fantastyka orientalna zdecydowanie wpasowuje się w moje gusta. Na początku byli "Królowie Dary" Kena Liu, którzy byli po prostu fenomenalni w moich oczach. Z debiutancką powieścią Rebecci F. Kuang okazało się podobnie. Historia młodziutkiej wojowniczki, której jedynym marzeniem było wyrwanie się ze swojej smutnej rzeczywistości i podjęcie nauki w akademii sinegardzkiej, porwała mnie i nie wypuściła aż do końca. A było co czytać, gdyż pierwszy tom trylogii ma ponad sześćset stron, a kolejne wcale nie są krótsze!

Kiedy jesteś sierotą wojenną, świat ma dla ciebie głównie pogardę, odrzucenie, brutalność i ból. Czasem, jeśli akurat masz szczęście obojętność. Jeśli natomiast do tego jesteś dziewczynką, szczęście ma twoja przybrana rodzina. Zawsze może ubić interes i sprzedać cię za żonę jakiemuś zamożnemu staruchowi. 
Rin doświadczyła tego wszystkiego. Jest nikim, jej życie nie ma dla nikogo żadnego znaczenia, nikogo też nie obchodzi jej los. Jeśli chce wydostać się z rynsztoka, w którym się wychowała, ma tylko dwie drogi, Pierwsza wiedzie przez łóżko obmierzłego starca. Druga przez bramę akademii sinegardzkiej - elitarnej szkoły wojskowej Aby podążyć tą drugą drogą, Rin zrobi wszystko, co tylko leży w ludzkiej mocy.
To nie jest historia o potędze nauki, sile przyjaźni czy starciach wielkiej magii. To jest historia o kołach czasu, które nieustępliwie i bezlitośnie mielą ludzkie losy. I o dziewczynie, która zniszczyła cały mechanizm. Kamieniem, bo na miecz była za biedna. [opis z okładki] 
 
Powieść wielowątkowa, wciągająca, ze stopniowo wzrastającym tempem oraz napięciem to idealne słowa opisujące "Wojnę makową". Autorka stopniowo wprowadza nas w świat przedstawiony, powoli opisuje poszczególne zasady rządzące Nikan i życiem ludzi żyjących w cesarstwie. Zdecydowanie nie czułam się zagubiona w tym świecie, a wręcz przeciwnie - stopniowo wnikałam w niego, aż do momentu, w którym całkowicie dałam się pochłonąć i wciągnąć w akcję. Początkowo, jeśli miałam problemy z geografią, na pomoc przychodziła mi mapa, która znajduje się na wewnętrznej stronie okładki książki. Mapka na tyle szczegółowa, że pomaga się zorientować, ale na tyle ogólna, że nie zdradza istotnych elementów fabuły, które z czasem wychodzą. Przyznaję, że wciąż nie do końca jasne są dla mnie pewne wątki, że tak to określę, paranormalne, ciężko jednak, aby świat bogów był zupełnie zrozumiały dla zwykłego, szarego człowieka. W końcu to strefa sacrum, niedostępna dla każdego. 

Pierwsze skrzypce w całej powieści gra Runin Fang, zwana też po prostu Rin. Dziewczyna pochodząca z biednej, przybranej rodziny z południa Nikan, której los zmienia się o 180 stopni, gdy dostaje się do elitarnej szkoły dla wojowników w stolicy cesarstwa, Sinegardzie. Dziewczynę poznajemy nie tylko powierzchownie, obserwując z boku jej poczynania, natomiast możemy również wejść w jej umysł, czasami wręcz dosłownie. To powodowało, że główna bohaterka bywała dla mnie irytująca, a jej sposób myślenia nieraz zwyczajnie niezrozumiały. Na kartach książki widzimy jej przemianę, chociaż pewne swoje cechy posiadała już od początku i - być może - to one pomogły jej osiągnąć swój zamierzony cel. Muszę przyznać jednak, że polubiłam Rin. Chętnie bym się z nią zaprzyjaźniła, zdecydowanie nie chciałabym być jej wroginią. Z taką dziewczyną nie warto zadzierać.

Cesarstwo Nikan to jednak znacznie więcej ludzi niż tylko ta dziewczyna, z którą podążamy przez wydarzenia. Podczas przechodzenia przez kolejne karty powieści jest nam dane poznać zarówno nauczycieli ze szkoły sinegardzkiej, kolegów i koleżanki z akademii głównej bohaterki, osoby stojące na szczycie państwa, jak i te, które stanowią najniższe klasy społeczeństwa. Dzięki temu widzimy cały przekrój przez ludność, co jest dodatkowym atutem na rzecz poznania świata przedstawionego. Na wyróżnienie, według mnie, zasługują takie postaci jak Altan Trengsin, Qara i Changhan czy Jiang. Nie chcę jednak rozprawiać zbyt wiele na ich temat, bo to byłby dosyć duży spoiler dotyczący fabuły. Napiszę jednak, że te postacie wywołały u mnie skrajne emocje. Jednych polubiłam, do innych żywiłam wręcz prawdziwą urazę, jakby to mi wyrządzili jakąś szkodę. Odnosiłam wrażenie, że to osoby z krwi i kości, mimo że tak naprawdę zostały stworzone tylko i wyłącznie za pomocą słów. 

"Wojnę makową" zdecydowanie mogę polecić osobom, które szukają świetnej, wielowątkowej powieści fantasy z wartką akcją, przy której zdecydowanie nie będą się nudzić. Owszem, niektórzy bohaterzy momentami potrafią doprowadzić do białej gorączki swoim zachowaniem, jednak na pewne rzeczy można przymknąć oko i dać się porwać. Zdecydowanie warto poznać nie tylko zasady panujące cesarstwem Nikan i osobami w nim mieszkającymi, ale również historię tego państwa i - być może - przyszłość. Ostrzegam jednak, że podczas rozpoczęcia lektury warto mieć pod ręką drugi tom, gdyż jakiekolwiek przerwanie ciągłości czytania może grozić frustracją. Mam też nadzieję, że wkrótce w języku polskim wydany zostanie tom trzeci - i ostatni - gdyż nie mogę się powstrzymać przed poznaniem dalszych losów bohaterów.

poniedziałek, 9 listopada 2020

Papierowy mag, Charlie N. Holmberg

"Papierowy mag" Charlie N. Holmberg
Young, Wydawnictwo Kobiece, Białystok 2020
tłumaczenie: M. Wiśniewska
liczba stron: 264

Debiutancka powieść Charlie N. Holmberg nie jest długa - książka liczy nieco ponad 260 stron, czyli naprawdę niewiele. Nie sądziłam jednak, że w tak niewielkiej objętości można zawrzeć historię magiczną, wciągającą, przywołującą na myśl Alicję w Krainie Czarów. Autorce nie straszne są też wątki filozoficzne, dotyczące między innymi wiary, wątpliwości wobec samego siebie, poznania swej "ciemnej strony" charakteru. Jest to opowieść o poświęceniu, determinacji, nauce i pokonywaniu własnych słabości. Nie spodziewałam się, że ta książka okaże się taka dobra. Byłam raczej nastawiona na przyjemną, ale raczej przeciętną fantastykę młodzieżową. Oczywiście, nie jest ona pozbawiona wad, jednak zdecydowanie warto sięgnąć po tę pozycję.

Ceony Twill całe swoje życie marzyła, aby stać się Wytapiaczem - specjalistką od magii metalu. Po ukończeniu Szkoły Magów Tagis Praff zostaje wyznaczona do bycia papierowym magiem, Składaczem. Rozgoryczona i zawiedziona trafia pod skrzydła ekscentrycznego Emery'ego Thane'a, który z czasem zaczyna ją coraz bardziej fascynować. Wtedy jednak pojawia się Wycinacz.
Niebezpieczna kobieta władająca zakazaną magią ciała kradnie serce Emery'ego i ucieka, zanim ktokolwiek zdąży zareagować. Ceony musi zmierzyć się z nieznanymi mocami i wyruszyć w niewiarygodną podróż do ukrytych komnat wciąż bijącego serca Thane'a. [opis z okładki]

Magia wykreowanego świata z początku przywodziła mi na myśl całkiem popularne uniwersum Griszów. Tam również byli magowie, specjalizujący się w magii określonych materiałów, ale także ludzkiego ciała - korporalnicy. Być może autorka faktycznie inspirowała się powieściami Leigh Bardugo, a być może podobieństwo to zwykły zbieg okoliczności. Mam jednak wrażenie, że samo wykorzystanie tej idei w fabule jest nieco inne, co dodaje nieco oryginalności "Papierowemu magowi". Jak wspominałam, pewna wędrówka Ceony, głównej bohaterki, mocno przywodzi na myśl tułaczkę Alicji po Krainie Czarów, zabrakło jedynie mikstur powiększających i zmniejszających... 

Akcja rozwijała się bardzo powoli, co może niektóre osoby zniechęcić. Dopiero w okolicach setnej strony dzieje się akcja właściwa, wspomniana w opisie książki z okładki. Wcześniejsze kartki to jednak całkiem sprawne wprowadzenie do świata przedstawionego, poznanie bohaterów i okazja, aby ich polubić, nawet jeżeli wydają się dosyć dziwni. Jeśli już o postaciach mowa - jest ich naprawdę niewielu. Trudno się temu dziwić, skoro sama objętość książki nie należy do ogromnych. Ci, którzy jednak występują, są wykreowani w sposób porządny, z zadbaniem o wiele szczegółów. Nie nazwałabym ich specjalnie oryginalnymi, ale z pewnością wzbudzają sympatię czytelnika. Ceony, główna bohaterka, podczas swojej podróży dojrzewa, staje się bardziej otwarta na swoją sytuację i innych ludzi, godzi się ze swoim losem i próbuje to wykorzystać do własnych celów. Mag Thane jawi się natomiast jako dziwak, ale i opiekuńczy, wymagający nauczyciel. Zdecydowanie można tę dwójkę polubić. Trochę żałuję, że o samej Lirze - antagonistce w pierwszej części serii jest stosunkowo niewiele. Niestety została ona przedstawiona jako jednoznacznie zła, chociaż miała potencjał na nie bycie postacią czarno-białą, biorąc pod uwagę jej wspominaną przeszłość. Być może zostanie ona lepiej rozbudowana w drugiej części serii.

Rzadko się zdarza, abym jeszcze przed skończeniem pierwszej części, już kupowała drugą. "Papierowy mag" wzbudził jednak we mnie na tyle dużą sympatię, że nie mogłam się powstrzymać przed natychmiastowym zapoznaniem się z ciągiem dalszym historii. Jak mówiłam, powieść nie jest idealna: Ceony nieraz podejmuje niezwykle naiwne i dziecinne decyzje, Lira ukazała się wyłącznie jako antagonistka do szpiku kości zła, a wiele przychodziło "dobrej stronie mocy" zbyt łatwo. Nie mogę jednak odjąć książce tego, że jest wciągająca i zwyczajnie przyjemna. Jest to świetna fantastyka zarówno dla młodszych (chociaż, co mnie zaskoczyło, występują tu pojedyncze przekleństwa!), jak i dla starszych, szukających czegoś lżejszego. Dodatkowo samo polskie wydanie, za które odpowiada Wydawnictwo Kobiece, jest przepiękne! Twarda oprawa, ciekawe ilustracje okładkowe Urszuli Gireń, a także niewielkie ozdobniki w postaci czcionki czy papierowych serduszek w środku dodają uroku. Warto przeczytać, ale też zwyczajnie postawić na półce (oczywiście po zapoznaniu się z wnętrzem!). 

niedziela, 17 maja 2020

Rytmatysta, Brandon Sanderson



"Rytmatysta" Brandon Sanderson
Wydawnictwo MAG, Warszawa 2019
tłumaczenie: A. Studniarek
liczba stron: 310

Brandon Sanderson to znany pisarz fantastyki, kojarzony między innymi z takimi tytułami, jak "Droga Królów" czy "Z mgły zrodzony". Proza autora często przyciąga do siebie już po pierwszym zetknięciu się z nią. Tak właśnie było ze mną. Odkąd w moje ręce wpadła króciutka "Dusza cesarza", miałam ochotę na więcej, nigdy nie było jednak okazji, aby się do tego zabrać. Aż do teraz, kiedy trafiłam na "Rytmatystę" - niedługą powieść fantasy z wątkiem kryminalnym, opowiadającą o kredowych rysunkach i ludziach, którzy je tworzą. Nie brzmi zbyt ciekawie, prawda? Jak mówił jednak klasyk: nic bardziej mylnego! "Rytmatysta" to wspaniała książka, dosyć lekka o niskim progu wejścia, doskonała dla wieloletnich czytaczy gatunku, jak i dla tych, którzy chcą się dopiero z nim zapoznać. Poza tym - czy ta okładka nie przyciąga wzroku?

Joel ponad wszystko pragnie zostać Rytmatystą. Rytmatyści, wybierani przez Mistrza w tajemniczej ceremonii przyjęcia, mają moc nadawania życia dwuwymiarowym rysunkom zwanym kredowcami. Są też jedyną obroną ludzkości przed dzikimi kredowcami - bezlitosnymi istotami, które pozostawiają za sobą tylko zmasakrowane trupy. Dzikie kredowce niemal opanowały terytorium Nebrasku, a teraz zagrażają całym Amerykańskim Wyspom.     Jako syn zwyczajnego wytwórcy kredy z Akademii Armedius Joel może się jedynie przyglądać, jak młodzi Rytmatyści uczą się magicznej sztuki, dla której on poświęciłby wszystko. Uczniowie zaczynają znikać - są porywani ze swoich domów, a pozostają po nich jedynie plamy krwi. Joel zostaje pomocnikiem profesora, którego zadaniem jest zbadanie tych zbrodni, i wkrótce wraz z przyjaciółką Melody trafia na ślad zaskakujących odkryć, które na zawsze zmienią Rytmatykę - oraz cały ich świat. [opis z okładki]

Sanderson ma głowę pełną fascynujących pomysłów, które przelewa na papier. Tak było i tym razem, kiedy postanowił ożywić najzwyklejsze rysunki z kredy, bazgrane gdzieś na ziemi czy innych płaskich powierzchniach. Dołożył do tego Akademię Armedius, która momentami przywodziła na myśl Hogwart, znany z książek J.K. Rowling, a także wątek kryminalny i poszukiwanie prawdy o tajemniczych zaginięciach. Z tego prostego przepisu powstała powieść, która wciąga i nie pozwala od niej odejść na dłuższy czas. Stworzył nową sztukę - Rytmatykę - która ciekawi, pasjonuje, zachwyca. Dosyć dobrze opisał jej zasady działania i wykorzystanie w praktyce, a dokładniejszemu zrozumieniu pomagają szkice Bena McSweeneya, które w sposób prosty wyjaśniają nie-rytmatystą pewne kwestie. Oparcie fabuły na takim motywie pozwala zapomnieć o tym, że wątki same w sobie nie należą do skomplikowanych i idą po prostej linii, od początku do końca. Gdyby opowieść była pozbawiona rytmatycznej obudowy, należałaby najwyżej do przeciętnych. To jednak świat przedstawiony - swoją drogą, będący alternatywą tego, który znamy dzisiaj - i zasady nim panujące sprawiają, że ciężko się oderwać od kolejnych rozdziałów i postępujących wydarzeń.

Jak można się domyśleć, nie ma tutaj zbyt wielu bohaterów, a tym, którzy jednak się pojawili, nie poświęcono nazbyt wiele czasu. Owszem, dokładniej poznajemy protagonistę, Joela, oraz jego przyjaciółkę Melody, dane jest nam także podejrzeć kilka sekretów profesora Fitcha czy profesora Nalizara, jednak to tyle. Wystarczy to jednak, aby do niektórych zapałać sympatią, a do innych czuć niechęć. Główną dwójkę bohaterów niezwykle polubiłam - to młodzi ludzie, dosyć dojrzali, jednak wciąż wpadający na głupie pomysły, jak to u szesnastolatków bywa. Sprzeczki słowne pomiędzy nimi nieraz wywoływały uśmiech na mojej twarzy, były zabawną odskocznią od poważnych wydarzeń, w które zostali wciągnięci. Szkoda, że bliżej nie dano nam poznać innych, jak wspomnianego już Fitcha. Owszem, odkrył przed nami niektóre swoje tajemnice, jednak to za mało, aby całkowicie się z nim zapoznać. Pozostaje jednak nadzieja, że pojawi się w kolejnych książkach z rytmatycznego uniwersum, a na to wskazują słowa "ciąg dalszy nastąpi" na końcu ostatniego rozdziału.

Z pewnością nie raz, i nie dwa powrócę do twórczości autora. Zrobiła ona na mnie ogromne wrażenie, jestem zauroczona tym, co potrafi stworzyć i przelać to na papier. Jestem niezwykle ciekawa, czym Sanderson nas jeszcze zaskoczy i co kryje się w jego pełnej pomysłów głowie. Jak można się domyślić, "Rytmatystę" polecam całym sercem. Owszem, nie jest to książka idealna - pewne rozwiązania przychodzą młodym bohaterom zbyt prosto, może miejscami jest naiwna, jednak podczas zagłębiania się w powieść tego się nie odczuwa. Postacie nie irytują, a wręcz przeciwnie - dają się lubić. Świat porywa i wypuszcza dopiero po odczytaniu ostatniego zdania, a może nawet dopiero po podziękowaniach. Warto dać szansę Sandersonowi, warto dać się zaskoczyć.

niedziela, 10 maja 2020

Dziecko Odyna, Siri Pettersen


"Dziecko Odyna" Siri Pettersen
pierwszy tom serii "Krucze Pierścienie"
Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2017
tłumaczenie: A. Krochmal, R.Kędzierski
liczba stron: 648

"Dziecko Odyna" przyciągnęło mnie do siebie okładką - nie będę oszukiwać, że wcale tak nie było! - ale też obietnicą fantastycznej opowieści w skandynawskich klimatach. I owszem, otrzymałam to. Dałam się porwać autorce, która stworzyła historię interesującą, pełną wydarzeń i niespodziewanych zwrotów akcji. Od Siri Pettersen otrzymałam również gamę bohaterów, których da się lubić. Do szczegółów jednak jeszcze przejdziemy za moment. Teraz chcę jeszcze wspomnieć o tym, że 'Dziecko Odyna" (a w oryginalnym brzmieniu tytułu - "Odinsbarn") to nie tylko książka wciągająca, ale wspaniałe rozpoczęcie trylogii zatytułowanej "Krucze pierścienie". 

Dzikus z północy kaleczy nożem niemowlę. by ukryć, że dziewczynka urodziła się bez ogona. Gnijący członek Rady desperacko walczy o to, by wywołać wojnę. Ubóstwiany syn z arystokratycznego rodu wyrzeka się własnego dziedzictwa i godzi mieczem w swoich. Mieszkańcy opuszczają swoje domy i gospodarstwa ze strachu przed istotami, których nikt nie widział od tysiąca lat. A rudowłosa, bezogoniasta dziewczyna ucieka, by ratować życie. [opis z okładki]

Świat wykreowany przez Norweżkę jest niezwykle bogaty, a historie wielowątkowe. Dokładnie poznajemy wszelkie prawa rządzące w jedenastu krainach Ym, którym zresztą możemy się przyjrzeć na mapce wewnątrz książki. Otrzymujemy informacje nie tylko o geografii miejsca akcji, ale też o kulturze, polityce czy tradycji mieszkańców - aetlingów. Momentami świat jest tak dokładnie opisany, że traci na tym fabuła, a dokładniej opisy pewnych wydarzeń. Na szczęście nie są to wątki najważniejsze w historii, te wciąż pozostają na pierwszym planie. To, co powinno z pewnością być zawarte, się tam znajduje. Szkoda, że nie zostały lepiej rozbudowane niektóre wątki poboczne, jednak na to mogę liczyć w kolejnych tomach.

Główny wątek należy przede wszystkim do pierwszoplanowej bohaterki, rudowłosej i bezogoniastej Hirki. To jej przygodom, a raczej drodze do uratowania swego życia i odnalezienia sojuszników, przyglądamy się najczęściej. I na szczęście, nie należy ona do nazbyt irytujących protagonistek, o które nie jest trudno w fantastyce, szczególnie tej młodzieżowej. Jest to postać, którą da się polubić, a jej rozterki obserwuje się nieraz nawet z uśmiechem na ustach. Zaraz za jej historią, wysuwa się wątek Rime Al-Elderina, dawnego towarzysza Hirki, obecnego młodego arystokraty, który buntuje się przeciwko swemu przeznaczeniu. Młody chłopak próbuje się przeciwstawić nie tylko najbliższym, ale i nieraz samemu sobie i to zdecydowanie najciekawszy element tej fabuły. Na dalszym planie, choć to równie istotne, a nawet i bardziej, dla świata przedstawionego, oglądamy spektakl urządzony przez Radę - swego rodzaju rządzących aetlingami, mającymi swe posiedzenia w Kruczym Dworze. To od nich zależne są nie tylko losy konkretnych jednostek, a całego społeczeństwa istot, które żyją w tym świecie. Niestety, wydaje się to jednak najmniej interesującym wątkiem i mocno utraconym potencjałem na historię w stylu "Gry o tron". 

Co prawda, skandynawski klimat był wyczuwalny. Miałam wrażenie, że przez cały czas trwania książki była sroga zima, a gdzieś nade mną wisiał Odyn. Niestety, zabrakło mi tutaj innych nawiązań do nordyckiej mitologii, może rozbudowania wątków o również innych bogów? Przecież zostało to tak dobrze przedstawione w książce Johanny Hildebrandt "Sigrid", a więc tutaj z pewnością również byłoby to możliwe. Niestety, uważam to za kolejny niewykorzystany potencjał, który - mam nadzieję - nie będzie się ciągnął przez kolejne dwa tomy trylogii. 

"Dziecko Odyna" kompletnie mnie porwało. Pochłonęłam tę książkę niezwykle szybko, biorąc pod uwagę moje standardowe tempo czytania lektur. Niestety, z perspektywy czasu dostrzegam coraz więcej wad oraz, przede wszystkim, wspomnianych już niewykorzystanych potencjałów. Ta powieść to kawałek dobrej fantastyki, a mógłby być porządny kawał. Muszę jednak przyznać, że polecam tę to dzieło Siri Pettersen z czystym sumieniem. Daleko mu do książki idealnej, jest jednak wciągająca i stanowi całkiem dobrą rozrywkę zarówno w letnie, jak i zimowe dni.